Partner serwisu
01 października 2018

Polska elektryczna husaria znika w cyberprzestrzeni

Kategoria: Zdaniem Szczęśniaka

Zapowiadała się ostra jazda, 600 koni mechanicznych pod maską, kształty zadziorne, jak na husarię przystało. Droga do polskiego samochodu elektrycznego (jednego z tego miliona, który obiecano nam na polskich drogach...) wiodła przez samochody wyścigowe. Tutaj ilość biurokracji jest nieporównanie mniejsza i nowy model można wprowadzić w ciągu roku, gdy na drogi publiczne ścieżka wejścia jest kilkakrotnie dłuższa. Wyścigi bolidów (formuły GT) to świetne miejsce do testowania różnych rozwiązań technicznych. Bo to drogie cacko miało być - Arrinera Hussarya GT miała kosztować około miliona złotych.

Polska elektryczna husaria znika w cyberprzestrzeni

Autorzy tego projektu to pasjonaci dwudziestolecia międzywojennego, gdy - jak deklarują - "zdołano w naszej ojczyźnie zbudować imponujący przemysł", inspirowani "entuzjazmem i geniuszem technicznym polskich inżynierów tego okresu". Ojcem założycielem całego pomysłu był Łukasz Tomkiewicz, [5] prace projektowe rozpoczęły się w 2008 r., prototyp powstał w czerwcu 2011 r. Po wstępnych przymiarkach w 2015 r. na Poznań Motor Show - w styczniu następnego roku na prestiżowych targach samochodowych w Birmingham ukazał się światu w całej krasie pierwszy polski samochód wyścigowy... który kiedyś miał być elektryczny.

Spółka Arrinera S.A. zapowiadała że realizuje plan "polski samochód, polski zespół, polscy kierowcy". Na ile więc polski jest (choć chciałoby się już napisać "był"...) to samochód? Na tyle, na ile to możliwe w zglobalizowanym współczesnym świecie. Polscy inżynierowie go zaprojektowali, złożono go także u nas, ale dominują elementy zagraniczne. Sam silnik to General Motors, skrzynia biegów - Hewland, kierownica Pectel, sprzęgła Tilton, amortyzatory Öhlins, tarcze hamowania - Alcon - wszystko brytyjskie, zaś wyścigowy układ ABS niemieckiego Boscha, a opony Michelina. Jednak ramę zabezpieczającą jak i większość elementów nadwozia i zawieszenia wyprodukowano w Polsce, nadwozie zaprojektował Pavlo Burkatskyy (Polak pochodzenia ukraińskiego), aerodynamikę udoskonalił zespół prof. Janusza Piechny, atesty na Politechnice Warszawskiej trwały kilka miesięcy. Wykonano je z kevlaru w polskiej stoczni jachtowej. Ale już tunelu aerodynamicznego trzeba było szukać w brytyjskim ośrodku badawczym MIRA. Dlatego aby przeprowadzić testy - montaż samochodu przeniesiono na Wyspy, w efekcie było to "polskie przedsiębiorstwo z bazą produkcyjną w Wielkiej Brytanii". A przecież Arrinera miała być budowana w nowo powstałym zakładzie SILS Centre Gliwice. Jednak Polska to nie jest centrum sportu samochodowego, nie oferuje tego, co może dać centralny punkt Europy. Za to montowane i testowane w hrabstwie Cambridgeshire samochody wyścigowe Arrinery Hussarya GT, były w zielonej barwie nadwozia "w hołdzie dwóm hrabiom polskiego pochodzenia", którzy na Wyspach oddawali się swoim pasjom samochodowym.

Co osiągnięto? Od momentu powstania w 2011 r. udało się wyprodukować 2 - 3 samochody i nie sprzedano żadnego, a dokładnie pobrano zaliczkę na jeden egzemplarz. I tu leży kluczowy problem - start-upom potrzebny jest rynek, klienci gotowi nabyć coś nowego, czego nikt inny nie ma... No i znowu, u nas z tym marnie... Kapitał? Spółka jest notowana na NewConnect, to znaczy o tyle jest polska, że sięgnęła po kapitał kursujący na polskich giełdach, niekoniecznie polski. Dominującym właścicielem jest jednak Erne Ventures SA, posiadająca 73,77% akcji. Ten z kolei wehikuł finansowy jest w posiadaniu innych spółek zagranicznych, które inwestują w start-upy, szukają okazji na polskim rynku.

spółka Arrinera S.A. miała swoje chwile świetności na parkiecie

Jednak polskie rynki kapitałowe są płyciutkie jak kałuża. Arrinera planowała pozyskanie z publicznej emisji 10 mln zł na NewConnect i musiała się wycofać na koniec 2016 r. jak niepyszna, gdyż oferta nie znalazła zainteresowania. Wtedy zaczęły się dziać rzeczy dziwne, acz oczywiste dla znających rynki venture capital. Spółka zaczęła się pogrążać w zmianach zarządów i właścicieli, pojawiały się coraz to nowe "wehikuły finansowe", jakieś spółki z Włoch czy Omanu, które pojawiały się i znikały jak fatamorgana na pustyni. Ale właściciel pozostał do końca ten sam, choć trochę zmienił lokalizację - spółka matka przeniosła się do Silverstone w W. Brytanii. A w 2018 Arrinera objawiła się jako elektryk o fantastycznych parametrach, bo oczywiście w zapowiedziach i internetowych wizualizacjach, naprawdę wszystko jest możliwe.

Jednak pomysłowi na ten "polski" samochód elektryczny i to wyścigowy, ten model finansowo- właścicielski nie przyniósł sukcesu. Wymaga bowiem ogromnych nakładów finansowych, a na polskim rynku nie ma kapitału. Więc właściciele w desperacji sięgnęli po narzędzie ekstremalne: spółka Arrinera S.A. zapowiedziała emisję własnej krypto waluty. I tak polska elektryczna husaria zniknęła w odmętach cyberprzestrzeni.

Trudno zresztą Arrinerę nazwać przedsiębiorstwem - oprócz zarządu nikt tam nie był zatrudniony, dopiero w 2016 roku pojawił się 1 (słownie jeden) pracownik. W szczytowym momencie w całej grupie firm pracowało tylko 12 osób. Tak więc nadzieje na giganta elektro-motoryzacji były chyba znacznie przesadzone. Ale tak to jest, gdy prasa i media zamiast informowaniem zajmują się albo pompowaniem albo niszczeniem. Okrucieństwo mediów i całego tego przemysłu polega na tym, że najpierw popadają w zachwyt (jak w grze są środki na PR), a potem, gdy projekt się nie powiedzie, bezlitośnie wyśmiewają go i flekują.

Jednak Arrivera to ciekawy przykład talentu i uporu kilku osób, które chcą znaleźć ujście dla swoich pasji i wpisać się w łańcuch wartości współczesnego technologicznego korporacyjnego świata, gdzie można to co istnieje, składniki najwyższej jakości obudować własnymi pomysłami. Kłopot z tym, że nie ma na to pieniędzy.

Są miejsca, gdzie jest zupełnie inaczej, o tym tutaj....

fot. 123rf.com
ZAMKNIJ X
Strona używa plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. OK, AKCEPTUJĘ