Zdaniem Andrzeja Szczęśniaka: Łupkowa gorączka złota
Wcześniej opisałem, jak zaczynał się boom łupkowy w USA, który przekształcił ten ogromny kraj z największego importera w globalnego lidera wydobycia tak ropy naftowej jak i gazu ziemnego. W ciągu kilku lat takie zjawisko na skalę światową to fenomen. Jak to się stało?

Oczywiście podstawą są złoża, a że Ameryka jest bardzo w nie bogata - w XIX wieku i pierwszej połowie XX była największym producentem ropy na świecie, więc dzisiejszy "łupkowy cud" jest echem tamtych czasów i powtórnym sięgnięciem do przeogromnych zasobów. A że zostały one już wcześniej sczerpane, sięgnięcie do tych gorszych złóż, mniej zasobnych, trudniej dostępnych umożliwił rozwój technologii wydobycia. Amerykańscy nafciarze są w nich najlepsi na świecie, osiągnęli to przez półtora wieku wierceń własnych pól - od prymitywnych kopaczy przez pierwsze odwierty, aż po szczelinowanie, które testowano już w XIX wieku. Chętnym poznania początków zachęcam do obejrzenia filmu "Aż poleje się krew" (w amerykańskim oryginale tytuł brzmi dużo prościej, po prostu "Oil”), i porównania z dzisiejszymi technologiami.
Nawet jednak mając i złoża i technologie, nie da się nic zrobić nie mając pieniędzy. Jak mówi bowiem piosenka z pewnego kultowego filmu (wiecie, jakiego?)... "money makes the world go round". I to sprawdza się także w przypadku amerykańskiej rewolucji łupkowej, która została zbudowana na bardzo wysokiej górze dolarów, wielu setkach miliardów, tak kapitału jak i kredytu. Firmy shale miały do dyspozycji ogromne ilości bardzo taniego pieniądza i jego właścicieli chętnych do podjęcia ryzyka. Wzięcia udziału w całym tym zamieszaniu, niewiarygodnie wysokich wzrostach cen i akcji, potem jeszcze bardziej gwałtownych spadkach, bankructwach i... nowych kredytach, nowych złożach... Prawdziwa łupkowa gorączka złota.
Początkowy okres - lata 2010-14 – był czasem niezwykle szybkiego rozwoju - gdy 8-krotnie zwiększono wydobycie, powtarzając historyczny sukces Arabii Saudyjskiej. Kto był pierwszy w tym wyścigu, kupował tysiące hektarów ziemi, robił kilka odwiertów, ogłaszając, że zasoby są sprawdzone i cena podskakiwała błyskawicznie w górę. W 2012 r. wybuchła prawdziwa bańka spekulacyjna, gdy sprzedawano akr ziemi po absurdalnie wysokich cenach, np. za 30 tysięcy dolarów. W końcu musiała pęknąć, po gorączce przyszło otrzeźwienie i wszystko straciło kilkukrotnie na wartości, tak ziemia z licencją i "potwierdzonymi" zasobami, jak i akcje spółek. Na przykład spółka Quicksilver Resources w basenie Barnett - w ciągu kilkunastu miesięcy jej akcje spadły z 15 do 2,50 dolara.
Gdy ceny ropy spadły w 2014 roku, nastąpiła pierwsza fala bankructw. Przez 5 lat odpadło od ściany ponad 200 przedsiębiorstw upstream, choć część z nich wróciła do życia po restrukturyzacji. Wartość ich długów (zabezpieczonych i nie) wyniosła razem 107 miliardów dolarów. W ubiegłym roku bankructw było wyjątkowo dużo. Ceny gazu spadły o 1/3, ropy z 65 $ w 2018 do 57 $, więc 42 spółki wydobywcze musiały się poddać. Razem z nimi wyparowało 26 miliardów dolarów zobowiązań (dwa razy więcej niż rok wcześniej). Pociągnęły za sobą firmy serwisowe, wraz z którymi również wyparowało 8 miliardów (rok wcześniej "zaledwie" na 4 mld). Jak widać, potężne są sumy, które tak bogaty rynek kapitałowy może poświęcić na bankrutów, którzy albo zgłaszali likwidację ("chapter 7"), a częściej prosili sąd o osłonę przed wierzycielami (słynny amerykański "rozdział 11" - chapter 11), starając się doprowadzić do restrukturyzacji długów i odnowienia firmy. Amerykańska wirówka działa sprawnie, wyrzucając najsłabszych na aut, dając jednocześnie szansę chcącym jeszcze powalczyć, na ogarnięcie się, i choć widzimy ich na liście bankrutów, za chwilę po restrukturyzacji - wracają na rynek.
Patrząc na dziesięć lat wydobycia gazu i ropy z łupków, można powiedzieć: to jakaś finansowa katastrofa! Same straty, firmy generują mniej przychodów, niż inwestują w wydobycie! I to na jaką skalę! Z kilkudziesięciu badanych przedsiębiorstw upstreamu amerykańskiego wyparowało prawie 200 miliardów dolarów (to więcej niż roczne wydatki polskiego budżetu państwa i 40% polskiego PKB). Część z tych firm już padła w tym wyścigu, część potrafiła przekonać inwestorów, żeby dalej je finansowali. Kilka najlepszych spółek jest oczywiście dochodowych (jak Cabot Oil & Gas), ale giganci tej branży, jak Chesapeake czy EQT (największe niezależne firmy wydobywcze) jadą ciągle na stratach i mają ogromne długi. EQT od początku działania (2010) "przepaliło" w ten sposób już 8 miliardów dolarów. CEO tej firmy, Steve Schlotterbeck, uważa branżę shale za "kompletną katastrofę dla inwestorów" i twierdzi, że sukces technologiczny jest autodestrukcyjny dla branży. Z kolej Chesapeake ma długoterminowe kredyt na prawie 10 miliardów.
Tylko w 3. kwartale 2019 r. ten sektor gospodarki wydał o 1,3 miliarda dolarów więcej na wiercenia, niż osiągnął przychodów ze sprzedaży. To wyniki badań 38 firm naftowych, operujące najbardziej fundamentalną kategorią, czy free cash flow (wolny przepływ gotówki, czyli przychody minus inwestycje). Jeśli sprzedajemy ropy/gazu za większą kwotę niż wydajemy na wiercenia i wydobycie - jest dobrze, możemy spłacić długi i zaspokoić właścicieli. Ale znacząca większość firm nie osiąga tego podstawowego wskaźnika zdrowia przedsiębiorstwa.
To są rzeczy nie do wyobrażenia u nas, w naszej polskiej "chacie z kraja". Ale w Ameryce jest to zwyczajny cykl gospodarczy, boom and bust, do którego tam się przyzwyczaili, i którego ucywilizowania jeszcze długo nie należy się spodziewać. Jest on bowiem szalenie efektywny, wszyscy się ścigają, zwiększają produkcję, ceny przez to spadają (co oczywiste), więc trzeba gnać szybciej, bo wygrana oddala się. Gdy w końcu pęknie najsłabsze ogniwo, ceny muszą pójdą w górę i zwycięzcy odbiorą nagrodę. Amerykański kapitał, tak potężny i zasobny, że może sfinansować wiele, wiele lat takiego wyścigu. Trudno sobie to wyobrazić gdziekolwiek indziej na świecie.