Partner serwisu
02 listopada 2016

Szczęśniak: Państwo niemrawo broni Orlenu

Kategoria: Zdaniem Szczęśniaka

Inwestycje wielkich polskich firm za granicą nie przynoszą nam korzyści. Przyczyn jest wiele, ale dzisiaj skupmy się na jednej: braku wsparcia przez nasze państwo.

Szczęśniak: Państwo niemrawo broni Orlenu

Inwestowanie za granicą dużych pieniędzy, liczonych w miliardach, to ogromne ryzyko. Znacznie większe niż u siebie w domu, gdzie wszyscy są przyjaźni i nie trzeba się wykazywać wyjątkowymi talentami w negocjacjach. Za granicą inwestor spotyka się z obcym państwem, które… czegoś żąda. Więcej podatków, miejsc pracy, niskich cen, udziału w zyskach, itd.

Dobry przykład to Orlen i jego „inwestycja stulecia” w Możejki. Inwestycja czysto polityczna, rodem z bajki o „bezpieczeństwie energetycznym”. Powinna być więc szczególnie chroniona. Niestety nie jest.

Wydaje się dość oczywiste, że rząd nie obronił Możejek przed uderzeniem Rosjan, czyli odcięciem dostaw ropy przez rurociąg. W końcu kupowaliśmy rafinerię, by nie wpuścić Rosjan do Europy. Politycy przypinali sobie medale, kreując się na męczenników. A ropę, tę samą rosyjską ropę, zaczęliśmy kupować przez terminal morski w Butyndze. Oczywiście drożej.

Nie lepiej nas potraktowali sojusznicy. Litwini najpierw nas wciągnęli w tę pułapkę ofsajdową, a gdy Orlen już zapłacił 2,4 miliarda dolarów, i zainwestował ponad miliard dolarów, zaczęli go przyciskać i łupić. Podjęli wiele kroków, i to skutecznych – firma przynosiła przez lata same straty. Oczywiście ropa w rafinerii jest najważniejsza, ale gdy tylko zarząd próbował zmniejszyć koszty - zracjonalizować zatrudnienie, natychmiast prasa i rząd podnosiły larum. Z drugiej strony Litwini przycisnęli Orlen cenowo, szeroko otwierając rynek. Możejki to nie ich rafineria, niech sobie więc konkuruje z rosyjskimi dostawcami. 

Rząd litewski w pewnym momencie uznał, że tak dobrze mu idzie przyciskanie Orlenu, że nie potrzebuje już udziałów w spółce. Zażądał więc natychmiastowego wykupu swoich akcji, co niemal doprowadziło do finansowego zawału naszego płockiego giganta.

Potem nastąpił w wykonaniu Litwinów prawdziwy „zajazd na Litwie”, jak z „Pana Tadeusza”. W 2008 r. zdemontowano 19 kilometrów torów kolejowych, zmuszając Możejki do przewożenia paliw do portu znacznie dłuższą, 150-kilometrową trasą. Jednocześnie, aby nie tracić kury znoszącej złote jajka, rząd litewski nie pozwolił wybudować rurociągu produktowego do Kłajpedy. Tak nas przyciśnięto już 8 lat temu.

W tym czasie nasi politycy robili groźne miny, wydawali ostre oświadczenia, stawiali ultimatum, wyznaczali terminy. Premier Tusk przyjmując w styczniu 2009 r. litewskiego premiera Andriusa Kubiliusa, mówił przed kamerami, że "przedstawił polski punkt widzenia litewskiemu premierowi i na pewno jest on "zrozumiały"". Premier Kubilius na to: "Nie ma decyzji, trwają dyskusje. Nie mam nic więcej do powiedzenia". Twardo i jasno. I zrozumiale. Rok później minister skarbu Mikołaj Budzanowski też stawiał twarde warunki: "Nie zgadzamy się na termin proponowany przez Litwinów, sytuacja, w jakiej znalazły się Możejki, nie może trwać bez końca". A chodziło o 2012 rok, i do dzisiaj… bez zmian. Nawet straszenie przez Orlen, że sprzeda tę nierentowną inwestycję, nie wzruszyło sąsiadów. Wiedzieli, że możemy jedynie pogrozić, ale nie sprzedać.

I sytuacja nie zmieniła się do dzisiaj, 10 lat po zakupie rafinerii. Orlen tuła się po litewskich sądach, żądając wywiązania się litewskich z zawartych kontraktów, żądając obniżenia taryf wysokości setek milionów, nawet miliardów złotych. A z drugiej strony spotykają go jedynie kontroskarżenia i roszczenia na setki milionów.

A przecież to Litwa - nasz najbliższy sąsiad, z którym tworzymy awangardę NATO, z którym podejmujemy wiele strategicznych decyzji, inwestujemy w połączenia energetyczne, gazowe, infrastrukturalne. Mając tak silne narzędzia oddziaływania, z łatwością powinniśmy obronić płockiego kolosa przed skubaniem w Wilnie. Załatwiając sprawy dyskretnie, przy negocjacjach, warunkując nowe inwestycje pomyślnym rozwiązaniem „dawnych problemów”. To się w Unii dzieje na co dzień, chleb powszedni, sami często padamy ofiarą takich zabiegów. A my nic.

Pół roku temu dziennikarz, który nie akceptuje mojego sceptycznego (choć wcale nie wrogiego) podejścia do „dobrej zmiany”, szepnął mi: „Możejki są już załatwione, wszystkie spory rozstrzygnięte, niedługo będzie wiadomo publicznie”. Czekam i czekam... i nic.

ZAMKNIJ X
Strona używa plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. OK, AKCEPTUJĘ