Zdaniem Szczęśniaka: Wiatr zmiennym jest
Meandry politycznych stanowisk wobec źródeł energii dobrze ilustruje ostatnie weto prezydenckie. Partie i politycy chętnie zmieniają zdanie, zajmując stanowiska wręcz przeciwne wobec swoich wcześniejszych deklaracji. Tak też i było w sprawie ustawy wiatrakowej.

Prezydent nie podpisał ustawy, więc potężne instalacje energetyki wiatrowej nie zbliżą się o 200 metrów do wiejskich domostw. To oczywiste, że ekspansja tych źródeł energii prowadzi do protestów. Wyobraźmy sobie bowiem, że w przed naszym domem stawiają gigantyczne konstrukcje porównywalne z Pałacem Kultury w Warszawie, który ma 237 metrów wysokości, a bez anteny – 188 m. A najwyższy w Polsce wiatrak ma 210 metrów wysokości.
I tę agresję w najbliższe sąsiedztwo zatrzymała pnąca się dziesięć lat temu do władzy (dzisiaj w opozycji) partia Prawo i Sprawiedliwość. Stanęła po stronie swojego elektoratu, a ruch anty-wiatrakowy (StopWiatrakom) był poważnym atutem w wyborach 2015 roku. Po zwycięstwie odwdzięczyła się słynną „ustawą 10H”. Stawiała ona nieprzekraczalną dla wiatraków minimalną odległość od zabudowań mieszkalnych w odległości 10-krotnej wysokości instalacji wiatrowej. Przy dzisiejszych wysokościach tych instalacji (od 150 do 200 metrów) to półtora do dwóch kilometrów od domostw.
Uderzenie było bolesne - na trzy lata zamroziło całkowicie realizację nowych projektów. Niewiele terenów pozostało na budowę tych monstrów. Dlatego pieniądze, zainwestowane w projekty blisko domostw, ruszyły do walki. Kilka lat trwał napór (a więc i lobbystyczny potok informacji medialnych), jednak bez rezultatów. Wiatrowemu Lobby nie udało przebić się własnymi siłami przez opór ówczesnej władzy, która długo broniła się przed naciskami na zmniejszenie odległości.
Wtedy do akcji wkroczyła Komisja Europejska, brutalnie wstrzymując wypłaty ogromnych pieniędzy (60 miliardów euro dotacji i pożyczek, określanych jako KPO). To oczywisty szantaż, ogłaszany zresztą publicznie. To, że pieniądze są znaczone, że płaci się za realizację wyznaczonych z góry zadań, wcale nie osłabiło siły rażenia Brukseli. Prawo i Sprawiedliwość ustąpiło w końcu i rząd przygotował oczekiwany projekt ustawy, likwidującej zasadę 10H i pozwalającej budować w odległości 500 metrów od domostw. Tak, to nie pomyłka – tychże samych 500 metrów, które teraz zawetował pochodzący z tej samej partii Prezydent RP. Wtedy, dwa lata temu, bunt i upór posłów PiS-u, którzy bali się wrócić do swoich okręgów wyborczych z takim pasztetem, zwiększył tę odległość od domostw do 700 metrów. Chroniąca sąsiadów farm wiatrowych zasada 10H z 2016 roku została jednak skruszona.
Generalnie poprawka z 2023 roku była zwykłym wymuszeniem, efektem finansowego szantażu ze strony Komisji Europejskiej. Jednym z licznych warunków, aby zwolnić miliardy złotych dla Polski. I rządzący wtedy ulegli, podobnie zresztą jak w sprawie Ostrołęki. Jednak za przejście na stronę Brukseli i porzucenie obrony interesów społeczności wiejskich PiS nie otrzymało oczekiwanego wynagrodzenia. Środki z KPO wpłynęły dopiero na konta nowego, bardziej spolegliwego rządu w kwietniu 2024 roku.
Widzimy więc, że dzisiejsze gwiazdy medialnego show-biznesu, zwane błędnie politykami, to raczej komiwojażerowie, oferujący swoje usługi różnym ośrodkom władzy. Czasami, zgodnie z kanonami demokracji, słuchają wyborców, by później ugiąć się przed interesami tych, którzy mają władzę nawet silniejszą, niż elektorat. Władzę pieniądza.
I jeszcze dla uzmysłowienia, jak zmienne są upodobania energetyczne polityków z najwyższej półki władzy, warto przypomnieć słowa, dzisiejszego premiera, gdy rządził po raz pierwszy. Otwierając w 2011 roku nowy blok w Bełchatowie Donald Tusk zapewniał: "energia pozyskiwana z węgla brunatnego jest najtańszą energią... Węgiel brunatny ma przyszłość i toczymy nieustanną kampanię w Europie, aby prąd w Polsce produkowany był z tego naszego najcenniejszego surowca". Jak widać - kampanię przegraną.






Komentarze